Taką powinno się wykonywać muzykę, jaka się ludziom podoba

Wydarzenia

Taką powinno się wykonywać muzykę, jaka się ludziom podoba

18.09.2020
autor: Sylwia Bardyszewska
Franciszek Józef Bieganowski, honorowy obywatel Gminy Wyszków, obchodzi 80. urodziny i 35-lecie pracy z Młodzieżową Orkiestrą Dętą OSP w Wyszkowie. Z tej okazji w sobotę 19 września o godz. 17 na hali sportowej WOSiR odbędzie się uroczysty koncert.
W rozmowie z Nowym Wyszkowiakiem kapelmistrz opowiada o początkach swojej długiej przygody z wyszkowską orkiestrą, o tym, czym jest dla niego muzyka i dlaczego nie lubi ciszy…
 
Skąd wzięło się pana zamiłowanie do muzyki? Wyniósł pan je z domu?
    - Nigdy absolutnie nie zakładałem, że będę muzykiem. Po wojnie ojciec został ranny. Z frontu wrócił cały, ale jego pułk walczył jeszcze z bandami. Po wyjściu ze szpitala zachorował na grypę, nie poszedł do lekarza i zmarł. I tak w wieku 6 lat zostałem bez ojca. 
Moja rodzina została przeniesiona we wrocławskie z terenów tarnopolskich, obecnie to Ukraina. Moja mama była najmłodsza w rodzinie, a miała osiem sióstr i pięciu braci. Jedna z sióstr miała czterech synów, z których trzech grało w Reprezentacyjnej Orkiestrze Wojska Polskiego, jeszcze przed wojną. Kiedy przyjeżdżali jako młodzi chłopcy, w mundurach prezentowali się wspaniale, ale nie zwracałem uwagi tylko na ich wygląd. Po ukończeniu szkoły podstawowej, mając 14 lat postanowiłem wstąpić do orkiestry wojskowej, chociaż mama za wszelką cenę nie chciała mnie puścić do wojska. Zostałem elewem, a to taki uczeń wojskowy, który odporny jest na wszystko. Elew jest przygotowany do orkiestry jako muzyk grający, nie musi mieć wykształcenia, ale ma przygotowanie. Więc byłem przygotowany, żeby grać. Po ukończeniu średniej szkoły muzycznej w Szczecinie, rozpocząłem naukę w Wyższej Szkole Muzycznej Wychowania, na wydziale dyrygowania (nie dyrygentury). Napisano kiedyś w prasie, że Wyższa Szkoła Muzyczna w Szczecinie kształci Janków Muzykantów, co było nieprawdą, ale postanowiłem zdawać do Akademii Muzycznej w Warszawie. Były tylko cztery miejsca, a my z kolegą uzyskaliśmy taką samą liczbę punktów. Odbyły się dodatkowe egzaminy i znów dostaliśmy identyczną liczbę punktów. Wojsko zdecydowało się dopłacić i było nas na roku pięciu.
Na studiach myślałem, że już Pana Boga za nogi złapałem, ale kiedy potem wstąpiłem do orkiestry, zrobiłem się taki malutki przy wytrawnych muzykach. Bardzo chciałem się sprawdzić jako dyrygent, ale postanowili przenieść mnie do Warszawy. Kiedy zaczynałem w orkiestrze, oprócz tego, że trzeba było być bardzo dobrym muzykiem, można było mieć najmniej 175 cm wzrostu. Nie można było być blondynem i nosić okularów. Kiedy wszedłem na rozmowę, spojrzeli na mnie i wszystko pasowało: odpowiednie wykształcenie, czarne włosy, bez okularów, wysoki, szczupły.
Do Warszawy przyjechałem 14 marca 1980 r. Pamiętna data, bo zginęła wówczas Anna Jantar. Występowałem, dyrygowałem i tak zostałem. Kilka lat później Józef Dubert poszukiwał kapelmistrza i inspektor orkiestr pomyślał o mnie. Spotkaliśmy się w 1985 r. w Hotelu Europejskim. Kiedy zobaczył mnie w mundurze marynarskim powiedział: Z nieba pan mi spadł. Orkiestra w Wyszkowie chodziła wówczas w mundurach marynarskich. 
Co pan pomyślał, kiedy usłyszał ją po raz pierwszy?
    - Zaskoczyli mnie muzykalnością. Było ich mało, to byli starsi już panowie Królikowscy - bardzo muzykalni ludzie. Nie było jednak dzieci. Przeprowadziliśmy nabór, ale nie było instrumentów. Przeczekałem i kiedy nasza orkiestra reprezentacyjna w Warszawie dostała nowe yamahy, stare instrumenty przywiozłem tutaj. Zaraz potem odbył się wyjazd na Mazury, na którym chciałem, żeby dzieci nauczyły się czegokolwiek, żeby chociaż „100 lat” umiały zagrać. Kiedy wróciliśmy po 3 tygodniach, czekał na nas Dubert. Dzieci wysiadły, zagrały, a on: „To niemożliwe”.
W gminie nie było szans na pieniądze dla orkiestry. Burmistrz Zamczewski powiedział, że ludzie na drogi czekają, żeby po błocie do kościoła nie chodzić. Dubert był mocno załamany, chciał zakończyć naukę dzieci, nie stać nas było na nauczycieli. Ale ja powiedziałem, że nie ma się czym martwić, poszukamy w inny sposób. Nie brałem nawet pieniędzy za dojazdy. Chciałem kształcić dzieci, bo jak odejdą, to już nie wrócą. I takie były początki. Później stopniowo, innymi drogami Józef Dubert szukał pieniędzy. Miałem być 2 lata…
… a został pan 35.
    - Właśnie. Szkoda mi było zostawić orkiestrę, dzieci grały coraz lepiej. Mówiłem sobie: jeszcze trochę, jeszcze trochę… Chcieliśmy, żeby muzycy mieli satysfakcję, więc od 1996 r. zaczęliśmy wyjeżdżać. Zaczęło się od Kołobrzegu i Świnoujścia. To z kolei zachęciło inne dzieci do orkiestry. Miałem kontakty w USA, więc rozpocząłem starania o wyjazd orkiestry. To był 2001 r., już wszystko było załatwione, ale zamachy z 11 września wszystko zmieniły, parada, w której mieliśmy wziąć udział się nie odbyła. Ale pojechaliśmy rok później. Zwiedziliśmy z orkiestrą kawał świata.
Jak wraca pan do domu, to jakiej słucha muzyki?
    - Różnej, żadna mi nie przeszkadza. Mówią, że disco-polo jest beznadziejne, obciachowe, ale ja uważam, że chodzi o coś innego. Gra się dla ludzi, nie dla siebie. Taką powinno się wykonywać muzykę, jaka się komuś podoba. Oczywiście, nie zagra się disco-polo dla symfoników. Ale każda muzyka, każda dobrze wykonana ma swojego odbiorcę.
Cała rozmowa w najnowszym wydaniu Nowego Wyszkowiaka, już w sklepach i kioskach.
 
Nina Wiśniewska - lipiec 2024
Komentuj, logując się przez Facebooka, Google+, Twittera, Disqus LUB pisz jako gość