Przedstawiamy fragment napisanych 2 stycznia 1940 r. notatek Edmunda Skarżyńskiego, właściciela majątku Rybienko, dotyczące pierwszych dni wojny 1939 r. w Wyszkowie. „Spisać to pragnę dlatego, żeby moje dzieci lub wnuki odczytać mogły w czasie spokojnym o przebiegu ewakuacji rodziny i szczęśliwym, dzięki Boskiej opiece, powrocie do rodzinnego domu”.
Początek wojny od 1 do 4 września zszedł nam na ewakuowaniu z domu gości pensjonatowych, dzieci z teściową, rodziców moich i w końcu żony mojej z Michałem i nianią Katarzyną. Czwartego wieczór zostałem sam z uciekinierami: Władysławem Ziemskim z Bazaru i rodziną komisarza ziemskiego p. Hana. Piątego rano we wtorek bomby rzucane na Wyszków i bliskie okolice domu, nie zabijając ludzi w Rybienku, tylko 17 krów na pastwisku, wypędziły całą ludność ze wsi i domu. Wyszków, później spalony doszczętnie, tego dnia zaczął gorzeć i tam od bomb zginęło dużo ludzi. Resztę dnia 5, 6 i 7 września spędziłem w Kręgach, gospodarując w Rybnie, a właściwie wstrzymując panikę służby i obserwując ze zgrozą dalsze bombardowanie Wyszkowa i odwrót rozpoczynający się naszych wojsk spod Pułtuska. Siódmego po południu jasnym się stało, że Niemcy zajmą wszystko po Bug i że kto nie chce zostać w linii bitew, musi wyjechać za rzekę. Ja, mając rodzinę w Paplinie, postanowiłem połączyć się z nią i wyjechać tegoż dnia wieczór, to samo miała zrobić Zosia Leska z córką i siostrzenicą oraz rodzina szofera Stanisława Pazia. Czule i ze wzruszeniem pożegnawszy Władzia Leskiego, który postanowił zostać, co mu zresztą na dobre nie wyszło, ruszyliśmy w dwa wozy i ja konno.
Do wiaduktu na wyszkowskiej linii kolejowej jechaliśmy pustą szosą oświeconą łuną bijącą z palącego się miasta. Na wiadukcie wpadliśmy w zator stworzony przez uciekinierów. Okazało się, że wozy przejść mogą za 2-3 godziny, a stanie z koniem obok wozów pomiędzy bydłem, końmi i ludźmi jest niemożliwe. Gdy deliberujemy, co robić, zjawia się konno Jędrek Leski wracający zza Buga. Postanawiamy nie czekać na przejazd wozów i konno przemknąć bokiem zatorów uciekinierów. Zosi naznaczamy spotkanie w Paplinie i jedziemy we dwóch konno dalej. Wyszków się pali, ulica zawalona gruzami i wozami, żar nie pozwala ominąć. Jedziemy boczną ulicą, dostajemy się na rynek, wtedy jeszcze niespalony, i z baterią artylerii, udając w mroku wojskowych, przejeżdżamy przez rzekę. Szosa zawalona taborami, wojskiem i uciekinierami. Postanawiamy jechać boczną drogą na Jadów. Skręcamy z betonu w dobrze znaną i w jakże innych okolicznościach uczęszczaną drogę. Drogą na ciągi słonek, na Fidest. Spotykamy kuchnie pułku kawalerii w ciemnościach gotujących obiad czy kolację. Ważny i głupi podoficer nie chce nas przepuścić i legitymuje. Ruszamy dalej. Ciemny księżyc wschodzi. Jedziemy ciągle przez tłumy uciekających pieszych, często słyszę nawoływania mnie po nazwisku, ludzie z miasta i wsi, lamentując, pytają o radę.
Za udostępnienie zdjęć dziękujemy Miejsko-Gminnej Bibliotece Publicznej w Wyszkowie.