W latach 90. XX wieku Jerzy Rakowiecki (aktor i reżyser teatralny) napisał niezwykle barwne wspomnienia o swoich rodzicach, ostatnich właścicielach folwarku Skorki w gminie Somianka oraz swoich młodych latach spędzonych na ziemi wyszkowskiej. Zamieściliśmy fragmenty tych wspomnień w numerach 6, 7 i 8 „Nowego Wyszkowiaka” z 2014 roku. Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Majątek Skorki na początku XIX wieku należał do rodziny Lipińskich. Za udział w powstaniach narodowych majątek został skonfiskowany. Część skonfiskowanych dóbr nadawano zasłużonym carskim urzędnikom lub wysokiej rangi wojskowym, którzy tworzyli majoraty donacyjne; administrowali w nich Polacy. Takim majoratem był liczący ponad 350 ha folwark Skorki. W II połowie XIX wieku administrował tam Eugeniusz Rakowiecki (1829-1885), który był wykształconym rolnikiem - ukończył Instytut Agronomiczny w Marymoncie, pierwszą wyższą szkołę rolniczą w Europie. Kolejno administratorami byli Roman Rakowiecki (1858-1939, szóste spośród dziesięciorga dzieci Eugeniusza i Natalii ze Szczygielskich) i Adam Wacław Rakowiecki (1891-1948). Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości Rakowieccy jako administratorzy skorzystali z prawa pierwokupu majątku majoratowego.
Dzieci Romana i Eugenii Rakowieckich: Adam, Tadeusz i Maria (w rodzinie nazywana Marylą) były uzdolnione muzycznie. Adam i Maria ukończyli studia wokalne w Berlinie, potem śpiewali w Operze Warszawskiej. Maryla, z męża Byszewska, zmarła w listopadzie 1918 roku, w wieku 29 lat, na grypę hiszpankę. Adam po 1920 roku porzucił swoje artystyczne zajęcie i przejął po ojcu gospodarstwo; lubił tę pracę.
Adam i Wanda( z Olszakowskich, 1892-1965) Rakowieccy mieli troje dzieci: Krystynę (1918-1988), Jerzego (1920-2003) i Romana (1925-1944).
Jerzy Rakowiecki, autor poniżej zamieszczonych wspomnień, urodził się w Warszawie 30 października 1920 roku. Przez pierwsze lata uczyła go w Skorkach, jak wspominał, „Pani Sabina (najbardziej kaczy nos na świecie), nauczycielka i wychowawczyni w jednej osobie”. Średnie wykształcenie zdobywał w Warszawie w liceum im. Stefana Batorego i we Włocławku.
- Po bodaj roku lub dwóch latach za permanentne lenistwo rodzice karnie przenieśli go do Włocławka pod czujną opiekę dziadków – opowiada Jacek Rakowiecki, syn Jerzego. – Jeszcze w Batorym był w klasie z późniejszymi legendami batalionu „Parasol” - Alkiem, Rudym, Zośką. Pamiętał nawet jakiegoś gówniarza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego... Gdyby nie wyleciał, pewnie z nimi byłby w konspiracji i prawie na pewno by zginął w Powstaniu, bo śmiertelność w „Parasolu” przekroczyła, jeśli dobrze pamiętam, 90%. W powstaniu zaś w efekcie oczywiście walczył, ale już gdzie indziej, i wykpił się tylko kulą w lewej ręce, krótkotrwałym paraliżem po zasypaniu w bombardowaniu na Powiślu i dwukrotnym krótkim wzięciem do niewoli, z której dwa razy też zwiał. Zginął za to, niestety, jego młodszy brat Roman (zwany Romankiem dla odróżnienia od dziadka - mojego pradziadka Romana), zaledwie 18-letni...
W 1944 studiował na Wydziale Aktorskim konspiracyjnego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. W latach 1945-53 był aktorem w teatrach Łodzi, Torunia (z Wilamem Horzycą), Poznania, Krakowa i Warszawy. W 1953 r. ukończył Wydział Reżyserski PWST w Warszawie. Pracował jako reżyser m.in. w teatrach stołecznych, w latach 1957-60 był kierownikiem artystycznym Teatru Komedia w Warszawie, w latach 1960-69 - dyrektorem i kierownikiem artystycznym Teatru Ludowego. Pracował też w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. W 1969 roku w Wildze, miejscowości odległej 60 km od Warszawy, kupił liczącą 40 arów działkę leśną, na której sam zbudował niewielki domek.
- Była to ewidentnie jakaś namiastka Skork – mówi Jacek Rakowiecki.
Jerzy Rakowiecki zmarł 19 stycznia 2003 roku, jest pochowany na cmentarzu Powązkowskim.
Groby rodzinne Rakowieckich., m.in. Eugeniusza, Romana, Maryli i Adama są na cmentarzu w Pniewie.
Elżbieta Szczuka
Skorki były jak tlen
Mój ojciec miał na imię ADAM. Dziadek Roman mówił do syna pieszczotliwie: mój Adalku. Lecz Adalek według metryki był Wacławem, bo ksiądz, który go ochrzcił, zaprotestował. Powiedział, że Adam był jeden tylko, ten grzesznik z raju, drań, poganin, w dodatku nie ochrzczony, co chyba było prawdą. Żeby nie zrywać stosunków towarzyskich zgodził się dać na drugie tego Adalka. (...)
Więcej czy mniej tych imion, nie to się liczy. Ważne, żeby mieć imię nie tyle modne (bo takie chodzą stadami), co dobre. Myślę, że właśnie mój ojciec posiadał zawsze i w każdych okolicznościach dobre imię, był człowiekiem prawym. Wiem, że ceni się bardziej, zwłaszcza dziś, spryt, przedsiębiorczość, doskonałość zawodową, umiejętność robienia pieniędzy itp. Wiem również, ze określenie „człowiek prawy” jest raczej pojemne.
Mój ojciec nie miał w sobie nic z jakiejkolwiek pozy, nie miał na to czasu. Swoją gospodarkę prowadził z jakąś bezprzykładną zaciekłością, od świtu do zachodu słońca – wiosną, latem i jesienią. Zimy nie cierpiał, nudził się niepomiernie i bywał dość dokuczliwy dla otoczenia. Zima to było wielkie czekanie, to był martwy sezon. Wtedy próbował wrócić myślami do dawnych lat, brzdąkał na fortepianie, ćwiczył gamy, wprawki i zamknąwszy szczelnie drzwi od saloniku, jakby się wstydził – śpiewał swoje arie i szczególnie ulubione pieśni moniuszkowskie i Karłowicza. Nauczył się grac na mandolinie i sobie akompaniował (na skrzypcach grał już dawniej). Był bardzo muzykalny, ale słuch tak zwany absolutny posiadał tylko jego brat Tadeusz, który w ogóle nie miał głosu, natomiast przepięknie gwizdał i potrafił wygwizdać wszystko, czego się od niego zażądało, np. środkową frazę arii Santuzzy z „Rycerskości wieśniaczej”.
Tak czy inaczej, skoro ta zima dawała mu się we znaki, to on dawał się nam także samo. Nigdy nie miał zdolności manualnych, choć różne robótki lubił, np. szczególnie lubił nas strzyc (tą samą maszynką co psa Apasza, oczywiście). Z rzeczy które potrafił naprawdę dobrze, a nawet wspaniale robić, to było, jak sobie przypominam, ostrzenie ołówków, których miał mnóstwo (nie wiem po co), zawsze równo, pod linię ułożonych na biurku. Do innych rzeczy nie przywiązywał żadnego znaczenia. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego tyle ich w naszym domu nie było dokończonych, na przykład balkon w nowym domu, gdzie nie postawiono do końca żelaznej balustrady. A przecież był kowal i była kuźnia!
Mój ojciec w zasadzie nie używał tzw. brzydkich słów. Przynajmniej ja ich nigdy w jego ustach nie słyszałem. Góra – dupa, skurwysyn i takie tam. Nie używał, ale brzydko postępował, bo chcąc opowiedzieć jakiś pieprzny (jego zdaniem) dowcip, wypraszał mnie bezceremonialnie z pokoju (gdy byłem tzw. podrostkiem), wołając: „Jurek, wyjdź!”. Oczywiście podsłuchiwałem pod drzwiami, kpiąco wzruszałem ramionami, bo ja już wówczas znałem lepsze słówka. Tata ogromnie lubił opowiadać wszelkiego rodzaju dowcipy i, pamiętam, robił to gorzej niż źle. (...)
Jaki był ten mój ojciec tak naprawdę – któż może to wiedzieć? Dziś, kiedy go nie ma, mogę się tylko domyślać. Dla mnie, poza stroną uczuciową, stanowi być może pewien materiał poznawczy, jest przedstawicielem formacji, która odeszła w niebyt, w zapomnienie. Dawniej wystarczało mi, że był, po prostu był... Czy ktoś zastanawia się nad tym, że ma ojca i matkę, że się oddycha? Próżnia i brak tchu wytwarza się dopiero wtedy, gdy od nas odchodzą na zawsze. (...)
Ojciec miał ładne ręce, jak wszyscy Rakowieccy, szczególnie zaś stryj Tadzio. Delikatne, wysmukłe, niemal kobiece. Żałowałem dawniej, ze się w nich nie wdałem, dziś jest mi to raczej obojętne.
Adam był człowiekiem bezkompromisowym, czasem ta zaleta stawała się wadą, kiedy zmieniała się w upór. Każdy posiada w większym czy mniejszym stopniu umiejętność przystosowania się do nowych warunków i okoliczności. On tego zupełnie nie posiadał. Wycięty ze Skork, pozbawiony pracy na roli, tak jak odcięty od tlenu, wegetował. Powrót do śpiewania był ostatnim dopingiem w jego życiu, ale trwało to niezbyt długo a skończyło się sromotną ucieczką, gdy nerwy zacisnęły mu gardło. Od tej chwili żył jakby w próżni, bez żadnego już celu. Uparł się, po prostu uparł, że więcej nie zaśpiewa, że to koniec.
Kiedy Piłsudski, którego dziś tak wielbimy, zdecydował się w 1926 roku na przewrót majowy i wziął wszystko i wszystkich za mordę, mój tata tego nie zauważał. Dlaczego? – Komendant był uzurpatorem, pogwałcił konstytucję. Stąd niechęć ojca, a nawet pogarda, dla powszechnego poparcia, jakiego udzieliło Piłsudskiemu ziemiaństwo. Stąd jego trwałe odosobnienie polityczne. W naszym powiecie (pułtuskim wówczas) on jeden z właścicieli ziemskich nie zapisał się do BBWR, choć dawało to określone profity, a może właśnie dlatego. Ale biedna mama odczuwała to na własnej skórze, bo to jej odmawiano w Warszawie dogodniejszych rat przy spłacaniu pożyczki Towarzystwa Kredytowego.
W owych czasach to była zima
Zima... Zima na wsi to okres szczególny, to przeczekiwanie miesięcy, z którymi nie bardzo wiadomo, co można zrobić. Zimy w owe lata (a i później, bo za mojej pamięci) były srogie, siarczyste. Lampka podśmiardująca naftą, nieopalany salon i salonik, zamarznięte ekskrementy w wychodku, przerwany kontakt ze światem; nawet do Wyszkowa rzadko kiedy jeździło się ze względu na obfite opady śniegu. Buchając parą z ust, brzdąkał w salonie, gdzie stał fortepian, śpiewając pana Moniuszki „O! gwiazdeczko, cos błyszczała...” lub Leoncavalla „Na blask sztuki nieśmiertelnej!”.
(...)
Z moich najdawniejszych, zimowych, lecz jakże ciepłych wspomnień, to wieczory skorkowskie, kiedy przychodziła (mama, Wanda Rakowiecka – ES) na dobranoc, by nas pocałować. Ba! Któreż dzieci tego nie lubią! Ale z tym łączyły się dwie sprawy: jedna niemiła (sprawdzanie, czy nie mam pod poduszką cukierków), druga: grzanie pościeli, kołdry, która otulała piec, by później takim ciepłym plastrem przykryć aż po same uszy. Ach, piece! Któż dziś wie, co to był kaflowy piec! W starym dworze były bardzo wysokie, białe, zakończone blisko już sufitu takim zwieńczeniem dekoracyjnym, coś w rodzaju tympanonu. Niektóre z nich były dwustronne, bo ogrzewały jednym przewodem dwa pokoje przylegające do siebie. Pierwsze palenie w piecu, to poranne, to cały ceremoniał. Jeśli usłyszałem piekielny hałas, to znaczyło, że sługa już przyszła z „wąglem” i drewnem na rozpałkę. To żywiczne drewno miało jeszcze jedną, cudowną właściwość: strzelało w piecu. To hałasowanie poranne to nie tylko rytuał, to sposób na obudzenie panicza, bo śniadanie już podawano na stół. Ale mnie tak nie chciało się wyłazić spod ciepłej kołdry, czekałem zresztą, aż usłyszę rozpaczliwy i sakramentalny krzyk matki: „Jurek! na miłość boską! Śniadanie będziesz miał zimne!”
Piec spełniał nie tylko funkcję dekoracyjną i ogrzewczą. Również muzyczną. W tym celu należało użyć pogrzebacza, przez jego ucho przeciągało się sznurek, którego oba końce wtykało się w uszy (własne) i takim oto wahadłem uderzało się w żeliwne drzwiczki pieca. Efekt był oszałamiający: biły najprawdziwsze dzwony wawelskie!
Piece w nowym dworze były o połowę niższe, bo sufit był niżej, kafle nie białe lecz kolorowe, brązowe i jasno zielone. Ładne, ale najładniejsze były piece w pałacu w Rybienku: co drugi kafel zdobiony był barwnym herbem, zwieńczony pióropuszem.
Piece w Skorkach służyły ponadto całej rodzinie do ... wygrzewania tyłków. Specem od takich rozkoszy był dziadek Franio, który nie jedną zimę się u nas nagrzewał! Pamiętam go, jak wypinając chudą pupinę (należał do chudych Rakowieckich, jak mój ojciec), mówił, przymykając z rozkoszą oczy: „Adasiu, pamiętasz ty, jak to szło?” I razem śpiewali tenorkiem i barytonem: „Wspomnij mnie, jeszcze tylko wspomnij mnie...”.
Za oknami sypał gęsty, puszysty śnieg, bo w owych latach zima to była zima, a nie jak teraz, kiedy „cywilizacja” zepsuła przyrodę i zrobiła ozonową dziurę w niebie. Takie są, pożal się Boże, zimy, że ani tego, ani tamtego! Jakże chętnie oparłbym się na jakimś piecu, jak chętnie. Cóż, kiedy mogę się tylko oprzeć... o te wspomnienia. I to już o ostatnie, bardzo smutne, które dziś nawet, po tylu latach, jest dla mnie wspomnieniem i złym, i tragicznym.
Był rok 1933, mroźna zima, wiatry, styczeń. Wieczorem przyszła dziewczyna do pokoju rodziców, na pierwszym piętrze, żeby jeszcze po raz drugi tego dnia dobrze napalić na noc. Nie żałowała drzewa żywicznego i węgla. W nocy wybuchł pożar, który strawił wszystko. Dwór był stuletni, drewniany, nie zostało nic, tylko ten komin, od którego wszystko się zaczęło, bo w jego przewodach osunęła się cegła latami kruszejąca, a pod nią deska, która w tym przewodzie tkwiła; nie wiadomo, celowo czy przez przypadek. Moi rodzice oboje zaczadzieli, bo tam, w ich pokoju na piętrze, to się zaczęło. Wyratowali ich w ostatniej chwili, kiedy zeszli, runęły palące się schody.
Miałem później różne domy, ale ten był jedyny, nasz najukochańszy.
Ostał się popiół. Dziś i jego nie ma, rozwiały wiatry. A diament? Moja miłość do niego?
Dziś nie ma ani tego starego dworu, tego stuletniego pod gontem, ani drugiego, w którym zamieszkaliśmy trzy lata później, w roku 1936. Cegły z tego dworu nowego można by zapewne znaleźć w domkach, które się tam w dalszych „ludowych” latach, pobudowały, Ja z tego pogruchotanego domu przywiozłem do Wilgi tylko kamień, który wmurowałem w płyty tarasu.
Gdy umierał, zobaczył pod powiekami Skorki
Gdy skończył z Marylą, swą siostrą, studia wokalne w Berlinie u Gemmy Bellincioni, rozpoczęli oboje karierę w Operze Warszawskiej. Wysokie progi, ale musieli z nich zejść, gdy skończyła się I wojna światowa. Skorki były zrujnowane przez działania wojenne, właśnie wtedy trzeba było zaciągnąć tę morderczą (bo dolarową) pożyczkę w Towarzystwie Kredytowym i – zakasać rękawy. Więc powiesił te swoje pierwsze kostiumy teatralne w szafie w Skorkach (wówczas każdy artysta szył kostium za własne pieniądze) i pożegnał się z marzeniami. Dziadek Roman był za stary, by podołać w tak wielkim gospodarstwie, młodszy brat – „w szkołach”.
W owych latach, żeby śpiewać w operze, trzeba było posiadać nie tylko własne kostiumy, również własne pieniądze, chyba że szczęśliwy los sprawił, że robiło się błyskawiczną karierę. Tak więc dobrze się chyba stało, jak się stało, bo on kariery by nie zrobił; w tym artystycznym światku trzeba było iść na układy, na różne kompromisy. To nie dla niego, on nigdy by się do takich okoliczności nie przystosował. Zresztą, jeśli w ogóle można mówić o powołaniu, to praca na ROLI, tak jak nasz herb wskazywałby, winna spełniać ten warunek. I rzeczywiście, był chyba takim typowym polskim hreczkosiejem, co może nie wspomagało intelektu, ale zawsze jest coś za coś. (...)
Ojciec zmarł „na wygnaniu”, w Warszawie, w pełni lat męskich, miał ich 57. Za pierwszym razem wygnali go Niemcy, którzy zabrali nasz majątek na tzw. Liegenschaft, za drugim... Właściwie to tego drugiego razu nie było, bo nie zdążyliśmy wrócić do Skork, a już władza ludowa zabrała go w „ramach reformy”.
Mój ojciec zmarł w 1948 roku, w czerwcu, ale tak naprawdę to umierał „na raty”. Najpierw kiedy usunięto go ze Skork w 1940 roku, później, gdy dowiedział się po powstaniu warszawskim o śmierci syna, Romanka.
„Heute singt” – takie wywieszki z nazwiskami wykonawców można było często zobaczyć w warszawskich kawiarniach. W moich szpargałach zachował się spis występów, podzielonych na rubryki, a właściwie dwa spisy: jeden to występy estradowe w latach 1913 – 1923, drugi z datą 1941. Tych pierwszych jest 26, okupacyjnych 29, większość w kawiarni Bliklego, w Simie, U Aktorek itd. Wypisane są również kwoty pieniężne, czyli honoraria, jakie otrzymywał, przeciętnie wypada to ok. 30 zł za występ. Nie było to dużo, tym więcej, że częstował po tych koncertach ciastkami przyjaciół, a i ludzi zupełnie przygodnych. Zżarty jakąś nerwową chorobą zaprzestał tych występów, przestał w ogóle wychodzić na ulicę, gotował nam obiady, sprzątał. W fartuchu, oparty na kiju szczotki do zamiatania, stał przy oknie, wpatrując się w mur odgradzający nasz dom od Banku Rolnego. Czego tam wypatrywał? Mam nadzieję, że Pan Bóg zesłał mu tę łaskę i gdy umierał, zobaczył pod powiekami Skorki. Kiedy wynoszono trumnę, mama zemdlała.
Jerzy Rakowiecki