Do Wyszkowa przypływałam przed 1939 rokiem stateczkiem. To było śliczne miasto, cudownie położone. Wspominam go, choć to było dawno. Dziś jestem już bardzo stara, ale wciąż mam przed oczami tamten Wyszków – cudowne powietrze, masa zieleni, wspaniały widok z wysokiego brzegu.
Wówczas nie było weekendów, takich jak dziś. Jechało się na cały dzień na tak zwaną zieloną trawkę. Wyjeżdżało się wcześnie rano w niedzielę i wieczorem wracało do domu. W Warszawie przy moście Kierbedzia była przystań. Stamtąd do Wyszkowa odpływał statek, może raczej stateczek. Wyjazd kosztował grosze.
Jeździliśmy całą grupą, z przyjaciółmi. Jednym z nich był Janek Kochański, syn znanego skrzypka, później cichociemny. Braliśmy ze sobą wałówkę, jajka na twardo, podczas podróży piło się lemoniadkę. Na miejscu można się było napić świeżego mleka. O herbatę to raczej było trudno. W Wyszkowie przystań była przy skarpie; trochę wdrapywaliśmy się na górkę, żeby popatrzeć na rzekę, na ludzi, na pływające łódki. To był bardzo ciekawy widok. Siadaliśmy na trawce, pod drzewem, chlapaliśmy się w wodzie. Było uroczo, rozkosznie. Wieczorem tym samym stateczkiem wracaliśmy do Warszawy.
Robiliśmy wypady do miasta i w okolice. W Wyszkowie były sady, a więc mnóstwo owoców. Można było kupić jedzenie u chłopów. Mieszkańcy byli przyjemni, serdeczni. Bardzo mile wspominam tamte chwile.
A po wojnie już nie było stateczków. Tylko baba spod Wyszkowa przywoziła nam cielęcinkę, pasztety. Podeszłam do niej sentymentalnie, skojarzyłam ją z tym ślicznym Wyszkowem.
Tekst ukazał się w „Nowym Wyszkowiaku” nr 40 z 2 października 2002 r.