O Zofii Karłowskiej, wyszkowskim Sokratesie (foto)

historia Ziemi Wyszkowskiej

O Zofii Karłowskiej, wyszkowskim Sokratesie (foto)

18.05.2016
komentarze: 0
autor: Elżbieta Szczuka
Wyszkowianie zapamiętali ją jako wspaniałą nauczycielkę o ogromnej wiedzy, osobę bardzo religijną i z charakterem. To ona, splunąwszy na dłoń, uderzyła nią w twarz dyrektora liceum Jana Wołoszczuka za to, że drwił z jej uczuć religijnych. Była doktorem historii i pedagogiki, magistrem filozofii. Wkrótce minie 105. rocznica urodzin Zofii Karłowskiej.
W przedostatni dzień marca 1903 roku przyszła w Wyszkowie na świat najstarsza córka państwa Karłowskich: Zefiryny Wandy, 23-letniej nauczycielki i starszego od niej o 13 lat Walentego Kazimierza, technika browarnictwa. Na chrzcie dali jej imiona Zofia Aniela. Ich młodsza córka Wanda Barbara zmarła w 1926 roku w wieku 19 lat.
W 1922 roku Zofia uzyskała maturę, pięć lat później ukończyła historię i pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim. Doktorat uzyskała, pisząc pracę na temat historii Rzymu. 
Pierwsza szkoła, w której podjęła pracę, to gimnazjum w Łowiczu. W latach 1929 - 32 była zastępcą dyrektora gimnazjum żeńskiego w Ostrołęce, a w latach 1934 – 35 uczyła w szkole Sióstr Niepokalanek na Wołyniu. W czasie okupacji uczyła na tajnych kompletach, służyła w Armii Krajowej, organizowała wykłady polityczne i patriotyczne. Po wojnie uczyła w Wyszkowie historii, ale po konflikcie z dyr. Wołoszczukiem przeniosła się do liceum w Mszczonowie. 
Napisała dwie książki: „Wychowawcze znaczenie teatru szkolnego” (1937 r.) i „Działalność św. Brunona na gruncie polskim”. W latach 70. napisała historię wyszkowskiego gimnazjum i liceum.
Ze wspomnień osób, które zetknęły się z Zofią Karłowską, wyłania się obraz osoby niepospolitej, o ogromnej wiedzy, bardzo religijnej, mistyczki, patriotki, ale też zupełnie nie dbającej o swój wygląd.
Halina Gąsiorowska: 
- Przed wojną Karłowscy mieli piękny dom na Kościuszki (mniej więcej tu, gdzie obecnie jest sąd rejonowy - ES), który spalił się w 1939 roku, i ogród pełen kwiatów. Jak chodziłyśmy z mamą do pani Zefiryny Karłowskiej, to częstowała nas herbatką z pomarańczami i dobrymi ciastkami. Z Zofią Karłowską byłyśmy w Stowarzyszeniu Młodzieży Katolickiej, jeździłyśmy do Częstochowy. Przed wojną przygotowywała dla nas w kościele piękne odczyty. W czasie okupacji uczyła dzieci. Mieszkała z mamą pod lasem, przy ulicy Sosnowej, ale codziennie chodziła do kościoła. 
Maria Decewicz: 
- Z lat okupacji pamiętam panią Zofię Karłowską, nauczycielkę. Kościelnym był Polak, który lubił sobie „zaprawić” i często z rana nie nadawał się, by służyć do mszy świętej. Pani Karłowska, która przychodziła do kościoła z metalową baniuszką (chyba po drodze kupowała mleko) i wielką, zawiniętą w szary papier paczką pod pachą, siadała na klęczniku w pobliżu ołtarza. Kładła paczkę na kolana, odwijała kilka papierów i wyjmowała książeczkę do nabożeństwa, i z niej odpowiadała księdzu po łacinie odpowiednie wersy.
Natalia Kwiatkowska: 
- Panią doktor Karłowską poznałam w czasie okupacji, w 1942 roku. Chodziłam na jej wykłady w Rybienku Leśnym do mieszkania państwa Szarogrodzkich. Wspominam ją do dziś z wdzięcznością. Bogu dziękuję, że los mnie z nią zetknął, bo mądrzejszej profesorki to chyba nie było.  Wspaniały wykładowca, o ogromnej erudycji. W trakcie wykładu chodziła po klasie, ręce miała założone do tyłu. A my z koleżanką tylko dzioby pootwierałyśmy i wszystko w nas wsiąkało jak w gąbkę. Jednostki o takiej osobowości w moim życiu już nie spotkałam. Dla mnie to była wyrocznia, jej słowa były święte. Pamiętam, jak mówiła: „Woły wiąże się za rogi, a ludzi za słowa. Słowo dane komuś nie może być wdeptane w błoto”.
Jerzy Napiórkowski: 
- Pani Karłowska uczyła mnie historii w liceum. Była sympatyczna, miała ciepły głos. Pięknie prowadziła swoje lekcje, była przygotowana, miała bardzo duży zasób wiedzy. Potrafiła każdego zainteresować swoim przedmiotem. Nie miała żadnych konspektów. Kiedy mówiła, miała półprzymknięte oczy. Chodziła środkiem sali. Zdarzało się wtedy, że niektórzy, jak to młodzi, robili jej psikusy, np. rzucali w nią papierkami. Ale jeśli chodzi o mnie, to byłem pod wrażeniem jej wiedzy. Podręczników wtedy, zaraz po wojnie, nie mieliśmy. Na każde pytanie chętnie udzielała odpowiedzi.
Na wyglądzie jej nie zależało, prawie zawsze była jednakowo ubrana: spódniczka i szary sweterek, kapelusz. Była bardzo religijna. Przed lekcjami chodziła do kościółka, przyjmowała komunię świętą. 
Lucyna Milczarek: 
- Pani Karłowska wyróżniała się w tłumie, była wysoka, masywnej budowy, wszyscy wiedzieli, że to pani profesor. Wyglądała na osobę zamyśloną, oderwaną od rzeczywistości, ale w tym pozornym oderwaniu zauważała dzieci, które mówiły jej „dzień dobry” i zawsze odpowiadała. Najlepiej zapamiętałam ją z lat 60. i 70., kiedy zamieszkała przy ulicy 22 Lipca, naprzeciwko domu moich rodziców, na pięterku u państwa Karpiów. Otoczona pieskami – kotki były w domu – chodziła do pani Zerowej po wodę, bo tam była lepsza niż w studni obok jej domu. Kiedy szła po wodę, to kapelusza nie nakładała.
Czesława Trętowska: 
- Panią Zosię Karłowską poznałam, gdy mieszkała jeszcze przy ul. Sosnowej. Przychodziła z mamą do sklepu w Leszczydole, w którym pracowałam. Opowiadała obrazowo. Miała dobitny głos. Robiła bardzo dobre powidła i dżemy, gotowała je 3 dni. Umiała szyć, szyła ręcznie sukienki, koszule.
W bloku przy Prostej miała mieszkanie 38 m2, pokój z wnęką i kuchnia. Nie miała w oknach firanek. Chciałam jej zamontować szyny i założyć firanki, ale się nie zgodziła. Mówiła, że musi być widno. Miała dużo kwiatów, lubiła je. Spytałam ją kiedyś, dlaczego nie wyszła za mąż. A ona: „Pani Czesławo, miałam adoratora we Włoszech. Było wszystko w porządku, ale jak powiedział, że będziemy mieć dużo dzieci, to z nim zerwałam. Bo nie wyobrażałam sobie, żeby prowadzić dom, gotować, prać”. Dziwiła się, jak ja sobie radzę. Bo ona była nieprzygotowana do życia. W domu mieli służbę. Była jedynaczką, bo siostra jej zmarła. Opowiadała mi, że musieli sprzedać część ziemi, by ratować siostrę, ale nie dało rady. Kiedyś, jak ktoś zachorował na płuca, to raczej nie było ratunku.
W latach 70.  jej największą przyjaciółką była pani Anna Ragu, ale spotykała się i z p. Natalią Kwiatkowską, i z Marią Rutkowską, nauczycielką geografii w LO.
Grażyna Pikora: 
- Zawsze chodziła w kapeluszu z okrągłą główką. Poznaliśmy ją bliżej, bo mój ojciec woził ją taksówką. Przychodziła do nas (mieszkaliśmy przy Prostej 12) i zamawiała kursy. Mama proponowała jej herbatkę, z czego ona korzystała. Można jej było podsunąć temat, a ona od razu mówiła. Pięknie opowiadała. Przymykała oczy i mówiła jak w transie. Ojciec woził ją za Warszawę, do dworku jej kuzynki – hrabianki. Jeździł ostrożnie, co starsze panie lubiły. Do mnie mówiła: panno Grażynko, my do niej – pani profesor.
Mieszkała w bloku przy Prostej 8, na I klatce, środkowe drzwi na I piętrze. Mebli miała mało, łóżko i okrągły stół na środku. W oknach nie miała firanek – mówiła, że to zbiorowisko kurzu. Miała wiele kotów, pamiętam, że któryś z sąsiadów dużo jej pomagał.  Czereśnie jadała z pestkami, mówiła, że na lepsze trawienie.
Hanna Frąckiewicz: 
- Pamiętam,  że jej pasją było wojsko, a w pewnym okresie II wojna światowa. Jeździła do Warszawy na spotkania i konferencje poświęcone temu tematowi. Dużo dyskutowała z moim ojcem, który był oficerem. Miała wspaniałą pamięć, świetnie znała rodzinne koligacje.
Była wielką miłośniczką przyrody, zawsze uciekała z miasta. Kochała zwierzęta. Bardzo przyjaźniła się z panią Janiną Jellaczyc. W odróżnieniu od swojej matki, która była bardziej zdystansowana, Zofia była otwarta na prostych ludzi. Z takim samym szacunkiem rozmawiała  z wykształconym, jak i prostym człowiekiem. Bardzo pobożna, pomocna ludziom. 
ks. Andrzej Kondracki: 
- To był człowiek święty, autentyczna mistyczka. Miała bardzo rozbudowane życie wewnętrzne. Wystarczyło popatrzeć na nią, jak przyjmowała komunię świętą, w jakim błogostanie, zachwyceniu odchodziła od ołtarza. Istotą mistycyzmu jest ogromna miłość do Pana Boga. Ona była wewnętrznie zjednoczona z Bogiem i do rzeczy zewnętrznych, materialnych nie przywiązywała uwagi. 
Była moją profesorką. Mądra nadzwyczajnie, pięknie się wysławiała. To była wielka patriotka, jej ogromnie zależało na wychowaniu młodzieży. Nazywaliśmy ją Sokrates, bo jak ten grecki filozof nie przywiązywała wagi do zewnętrznego wyglądu i strojów. Dwóch jej uczniów – ja i Henryk Kietliński - zostało księżmi. Bardzo się tym ucieszyła. Spotkała nas kiedyś jako kleryków i zaprosiła do siebie. Mieszkała pod lasem i któregoś dnia poszliśmy ją odwiedzić. Bardzo chciała nas ugościć, a nie bardzo miała czym i nie bardzo umiała coś ugotować. Długo krzątała się w kuchni, wreszcie ugotowała ryż i dała do niego dżem. Zjedliśmy go i tak się sobą cieszyliśmy. To była chyba nasza ostatnia rozmowa, potem już nie miałem okazji jej spotkać. 
Mam od jej spowiednika, ks. Pasternakiewicza, napisaną przez nią sztukę, misterium pasyjne. Cztery zeszyty ręcznie zapisane. Warto dodać, że jej kuzynką ze strony ojca jest błogosławiona  Maria Karłowska (1865 – 1935), założycielka Zgromadzenia Sióstr Pasterek od Opatrzności Bożej.           
Zofia Aniela Karłowska herbu Prawdzic zmarła w Wyszkowie 24 października 1984 roku. Na jej pogrzeb, który odbył się 2 dni później, przyszło dużo wyszkowian, w ostatniej drodze odprowadzała ją też młodzież szkolna. Pochowana została w grobowcu rodzinnym na cmentarzu parafialnym na Nadgórzu.
Elżbieta Szczuka
 
Nowy Wyszkowiak nr 12/2008 z 25 marca 2008 r.
Nina Wiśniewska - kwiecień 2023

komentarze:

dodaj komentarz

Brak komentarzy