I został oficerem. Rok temu, 10 maja 2018 r., w wieku 94 lat zmarł w Warszawie Jerzy Konrad Zawadzki, uczeń wyszkowskiego gimnazjum, harcerz, uczestnik akcji w Sieczychach w sierpniu 1943 r., żołnierz Armii Krajowej ps. Konrad, pułkownik Wojska Polskiego. Tydzień później, 17 maja, spoczął na wyszkowskim cmentarzu parafialnym.
Jerzy Zawadzki urodził się w Wyszkowie 19 lutego 1924 r. Jego rodzicami byli Wanda Klementyna i Marian Zawadzcy. Matka, z domu Karp, urodzona w Fideście, była siostrą cioteczną kardynała Stefana Wyszyńskiego – jej ojciec, Antoni, był młodszym bratem Julianny, matki Prymasa Tysiąclecia. Rodzina Mariana Zawadzkiego pochodziła z Nadgórza, jego ojciec Władysław był sołtysem wsi Nadgórze. Wspominał, że atrybutem władzy sołeckiej i źródłem zysków była m.in. waga, wystawiana na targowisku wsi Nadgórze, które na początku XX w. mieściło się przy ul. Łącznej. Siostrą Mariana była, zapewne znana starszym wyszkowianom, Leokadia Sadkiewicz, która przeżyła 100 lat i słynęła m.in. z tego, że piekła przepyszne ciasta i pączki.
Jerzy miał czworo rodzeństwa: starszą siostrę Halinę i młodszych: Aleksandrę, Jana i Wandę.
- Rodzice byli z dziada rolnikami – opowiadał kilka lat temu. – Ojciec miał ziemię, którą na początku lat 30. obsadził drzewami i tu był sad. Eksportował do ZSRR albo sprzedawał do spółdzielni. A później wraz ze szwagrem Franciszkiem Kośnikiem, ojcem ks. Stefana (1935 – 2010), wybudowali 3 duże łodzie do wydobywania żwiru z Bugu dla potrzeb budownictwa i założyli przedsiębiorstwo Handel Drewnem i Kamieniem Zawadzki, Kośnik, Kentla, które produkowało tarcicę na budowę domów i dostarczało kamień na budowę m.in. Białostockiej, Serockiej, do Porządzia. Pomagałem ojcu. Białostocka najpierw była z tłucznia, potem zrobiono szosę betonową, początkowo do Zakręzia.
Zawadzcy mieszkali przy ul. Białostockiej (kilka lat przed wojną przemianowaną na Piłsudskiego), blisko kościoła pw. św. Idziego, rodzinny dom stoi do dziś. Jerzy Zawadzki tak zapamiętał Wyszków swojego dzieciństwa: - Kurz na szosie, pola i łany zboża. Tu kończyła się zabudowa. A w drugą stronę widzę chałupę z Żydami. Sąsiad Powierza miał drewniany czworak i wynajmował Żydom. Przychodzili do mamy po mleko. Żydzi wyróżniali się wyglądem, rysami twarzy. Każdy z nas miał swojego Żyda – przyjaciela i każdy miał swojego Żyda, którego lał. Przesadzam trochę. Ale były bójki, podpalanie brody, tworzenie się przeciwstawnych grupek młodzieży – obrzucali się grudkami ziemi, patykami, szukali zwady.
Szkolne wspomnienia
- Kochałem się już w przedszkolu (mieściło się na rogu ulic Nadgórze i Białostockiej, tu, gdzie warsztat p. Idzikowskiego), pierwszą moją miłością była Danusia Królikówna – uśmiecha się na to wspomnienie. – Chowano ludzi w sposób nieżyciowy, jakakolwiek sympatia była zdrożna.
Naukę szkolną rozpoczął w szkole powszechnej Michała Szopińskiego (mieściła się przy ul. Białostockiej, obecnie w tym miejscu jest Cech).
- To satrapa, bił lachą, coś okropnego – wspominał swojego nauczyciela. – A Aleksander Wiśniewski uczył śpiewu i smyczą rąbnął mnie po łbie, że fałszuję. U Szopińskiego była I i II klasa, W tym samym budynku był urząd gminy, a na dole był areszt, tzw. koza – na ogół pijaków tam wsadzali, czasem złodziejaszków. Czasami słychać było krzyki.
Z Białostockiej przeszedł do szkoły na ul. Kościuszki, a potem do Dwójki, która mieściła się przy ul. 11 Listopada, a jej kierownikiem był Józef Kulesza.
Kolejną szkołą było wyszkowskie Gimnazjum Koedukacyjne. Szkoła była płatna, miesięczne czesne wynosiło 40 zł.
- Matka chciała mnie wychować na księdza lub oficera – wspominał.
Z gimnazjalnych pedagogów pamiętał nauczycielkę historii i geografii Sabinę Konieczko oraz polonistę Reinholda Foellera.
- Foeller nauczyciel był Niemcem, ale nie był zdrajcą. To jego brat podpisał volkslistę – podkreśla.
W gimnazjum jego przyjacielem był Tadeusz Piotrowski, który zginął w powstaniu warszawskim. Ojciec Tadeusza był szewcem.
- Piotrowski miał świeckie zasady wychowawcze, które były ściśle przestrzegane np. stosunek do ludzi. Mieli poczucie odrębności, wyizolowania. Dwóch synów wychowali na oficerów.
We wrześniu 1936 r. Jerzy Zawadzki wstąpił do Związku Harcerstwa Polskiego; w 30. Mazowieckiej Drużynie Harcerskiej im. Zawiszy Czarnego jego drużynowym był phm Jerzy Rytel. Przyrzeczenie harcerskie na ręce drużynowego złożył w styczniu 1939 r.
W czasie okupacji naukę na poziomie gimnazjalnym kontynuował na tajnych kompletach, jako harcerz należał do Szarych Szeregów.
Pierwsze dni wojny
- Pierwsze dni były straszne – opowiadał Jerzy Zawadzki. – Ojca zabrali do wojska, my z mamą siedzieliśmy tu, przy Białostockiej. Po bombardowaniu Wyszkowa pojechaliśmy do Rybna, bo tam była rodzina ojca. Z jednego miejsca nad rzeką przenieśliśmy się na drugie nad rzeką. Byliśmy w Rybnie i akurat Niemcy też tam podeszli. Nie mieliśmy zdolności rozumowania wojskowego, że Bug, rzeka, jest zawsze linią oporu, linią frontu. Polscy żołnierze przyjechali na koniach i podpalali domy w Rybnie, żeby oczyścić przedpole. Jak nieprzyjaciel podchodzi, to go widać i można go zwalczać, ale jakim to kosztem? To takie idiotyzmy żołnierzy – w ramach oczyszczania przedpola niszczy się mosty, domy. My zatrzymaliśmy się w domu murowanym i on ocalał. Niemcy weszli do Rybna, zaczęli szarpać chłopów, strzelać. Ludzie kryli się po piwnicach. Ja, jak to się mówi, dałem dyla, przepłynąłem przez Bug i brodząc poszedłem do Polaków na drugą stronę. Tam było wojsko polskie. Od razu mnie aresztowali, bo przypłynąłem od Niemców. Dali mi stare kalesony i płaszcz żołnierski, trzymali przez 2 czy 3 dni. A kiedy odchodzili i opuszczali swoje pozycje, to zabrali mi płaszcz i mówią: Uciekaj! Dopiero jakaś kobieta dała mi portki i kapotę. Uciekłem pod Siedlce – załapałem się na furmankę.
I na tej ucieczce dogonił nas front niemiecki. Znalazłem się przypadkiem w jednej grupie z Kazimierzem Grzelakiem, kierownikiem wyszkowskiej elektrowni, jego żoną i dziećmi. W gimnazjum uczyłem się przez dwa lata języka niemieckiego, więc mogłem się porozumiewać z Niemcami. Rano puścili nas z Grzelakami do Wyszkowa. Dotarliśmy do Wyszkowa. Most spalony, ale Niemcy zrobili dołem most niskowodny. Wojska nim przechodziły, ale Polaków nie puszczali. I pan Grzelak mówi, żebym powiedział, że on jest kierownikiem elektrowni i musi robić prąd, potrzebny i dla Niemców, i dla nas. Wyjątkowo puścili nas przez most.
Pracownik elektrowni
- Pan Grzelak serio myślał o wznowieniu prądu. Powołał się na burmistrza (Niemca) Sowę i on podjął decyzję o odbudowie sieci elektrycznej. Pan Grzelak wziął mnie na ȕbersetzera (tłumacza). W budynku szkoły powszechnej stał oddział saperów i pod kierownictwem Grzelaka, z polskimi robotnikami, przystąpił do stawiania słupów drewnianych (zabrali od mojego ojca drewno, za darmo) i zakładania sieci. Linię odbudowano.
Jerzy Zawadzki w październiku 1939 r. został pracownikiem elektrowni (przy ul. Łącznej). Zatrudnienie dawało pewne poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej strony większość pracowników działała w konspiracji.
- Pracowałem z Tadkiem Chmielińskim – był starszy ode mnie, znał się na elektryczności, byłem jego pomocnikiem. Potem zostawił mnie do pędzenia motorów, silników. To była prosta sprawa, można się było szybko nauczyć. W elektrowni pracował też Tadeusz Piątkowski – służył w Pińsku we flotylli rzecznej. Uciekł stamtąd przed Rosjanami i zatrzymał się, dzięki Kazimierzowi Deptule, również marynarzowi tej floty, w Wyszkowie. On był głównym maszynistą, a ja byłem zmianowym, jego pomocnikiem.
Konspiracja
- Do AK wciągnął mnie właśnie Piątkowski, i to w domu Deptuły w Rybienku Leśnym, bo tam mieszkał. Ja już jesienią 1939 r. byłem w Związku Walki Zbrojnej. Ściągnął swojego szefa i uroczyście mnie zaprzysięgli. Tylko że początkowo żadnej działalności nie było. Ja byłem tylko na liście, w kontakcie.
Przyjął pseudonim Konrad, jest to jego drugie imię. Ukończył kurs młodszych dowódców.
W domu Zawadzkich przy Białostockiej był skład broni, odbijali gazetki na powielaczu.
- Cały dom był zaangażowany w konspirację – zaznacza siostra Jerzego, Wanda Rosołowska. – Ojciec na pięterku tłukł ulotki na powielaczu, ja miałam stać w bramie i patrzeć, czy nikt nie idzie. Np. jak szedł policjant, to przerywano pracę.
Jerzy był zaangażowany w wiele akcji dywersyjnych, szczegółowy wykaz zawiera „Nadzieja z tamtych lat” Stanisława Grzybowskiego. W harcerstwie był w plutonie „Rój Wysoki” (kryptonim hufca Wyszków), w 2 drużynie phm. pchor. Stanisława Wolskiego „Pomiana”.
- Wiadomości od ojca trzeba było wyciągać, sam nie zaczynał rozmowy na tematy okupacyjne. Więcej mówił o akcji w Sieczychach – wspomina syn Jerzego Konrada Zawadzkiego, również Jerzy.
W końcu sierpnia 1943 r., wspólnie z harcerskim oddziałem Kedywu Warszawskiego „Zośka”, jako członek wyszkowskich Grup Szturmowych, „Konrad” brał udział w akcji „Taśma” (polegała na scentralizowanym uderzeniu na strażnice niemieckie na granicy Rzeszy i Generalnej Guberni) w Sieczychach. Jedyną osobą, która zginęła podczas tej akcji, był Tadeusz Zawadzki „Zośka”. Na spotkaniu w Sieczychach w 2013 r. tak mówił o akcji i swoim w niej udziale: - Było to wówczas dla nas wielkie zdarzenie. Czuliśmy się częścią naszej ojczyzny i każdy z nas chciał jej służyć. Ja oczywiście nie planowałem i nie organizowałem tej akcji, ale wypełniałem swoje prozaiczne zadanie – miałem ściąć słup telefoniczny, żeby załoga placówki w Sieczychach nie mogła porozumieć się z sąsiednimi placówkami. Rzecz w tym, że nie mogłem ściąć tego słupa, bo miałem nieodpowiednie słupołazy. Poprosiłem kolegów, którzy obok prowadzili ostrzał strażnicy, żeby pomogli mi wykonać zadanie. Wspólnym wysiłkiem rozhuśtaliśmy ten słup i wyciągnęliśmy go z ziemi. Zadanie zostało wykonane.
Ostatni przydział Jerzego Zawadzkiego to celowniczy LKM 53 pluton 15 Placówka AK w Wyszkowie, wchodząca w czasie akcji „Burza” w skład 3 komp. I batalionu 32 pp AK.
Po „wyzwoleniu”
4 września 1944 r. do Wyszkowa weszli Rosjanie.
- Mnie aresztowali prawie od razu. Szymanik (on był komunistą, przychodził do nas, do ojca; za Niemca był ścigany, ukrywał się na łąkach nad Bugiem i uciekł chyba w 1943 r.), przyprowadził takich dwóch kacapów i mówi do mamy: Pani Zawadzka, potrzebujemy Jurka. Wzięli mnie na Pułtuską, tam był sąd. Przesłuchiwali, pytali o broń. Pokazałem im taki stary karabin, nieużywany. Od Szymanika wiedzieli dużo rzeczy; oddałem im to, co mogłem. Pomyślałem, że mam przechlapaną sprawę i to solidnie. Z Pułtuskiej przewieźli mnie nad Liwiec i trzymali w jakichś ziemiankach. Rosjanie potem ewakuowali się do Baranowicz (obecnie Białoruś – ES), a mnie zostawili z jednym kacapem, żeby on zaprowadził mnie do Baranowicz. I on pod karabinem doprowadził mnie do Siedlec. Te linie demarkacyjne, wszędzie dookoła siedzieli sami kacapi, to oni by mnie rozstrzelali z całą pewnością. Szliśmy przez pola, żywiliśmy się u ludzi. Kacap miał broń, a ja byłem zadierżan – zatrzymany. Doszliśmy do Baranowicz i tam zatrzymali mnie w swojej placówce. Trzymali mnie tam i trzymali, musiałem im jakieś drobne sprawy robić. Potem złapali jeszcze jednego oficera z Wilna i mieli nas dwóch: mnie – szczeniaka i tego oficera. Wykombinowali, że zabiorą mnie do wojska polskiego. I znowu dali mi kacapa i jedziemy do Brześcia, a tam nas nie chcą puścić przez Bug. I w Brześciu wsiedliśmy do jednego z wagonów pociągu towarowego, dojechaliśmy do Lublina. W Lublinie zaprowadził mnie do WKU, żeby dać do wojska. Ale tu powiedzieli, że Polaków zatrzymanych przez armię sowiecką nie przyjmują. W ogóle nie chcieli ze mną gadać. W innym miejscu też nie chcieli mnie przyjąć. To on mnie zaprowadził na Majdanek, tam stały pułki zapasowe, które były zapleczem dla organizujących się jednostek wojska polskiego. I niech pani sobie wyobrazi, ten kacap zaprowadził mnie do tego pułku zapasowego i żandarmerii wojskowej polskiej, żeby przekazać mnie polskim żandarmom. Przychodzi na biuro przepustek oficer żandarmerii i to jest Karol Wiśniewski z Wyszkowa, syn organisty! Ja mówię: Panie... A on pogroził mi i nic. Ten kacap tłumaczy mu wszystko. Wiśniewski wziął od niego rozpiskę - moje skierowanie do wojska polskiego. Podpisał papiery temu kacapowi, a ten ucieszył się, że jest wolny. Mnie Karol Wiśniewski kazał iść do pułku zapasowego, ale nie przez żandarmerię, tylko żebym zgłosił się na ochotnika. I zgłosiłem się na ochotnika. Był tak mały bałaganik. Zapisali mnie do kompanii zapasowej, a dowódcą jej był oficer Armii Krajowej z Wilna. Opowiedziałem mu, jak ze mną było. Zostałem pisarzem kompanii, a jak przyszli werbować do szkoły oficerskiej, to on od razu mnie „sprzedał”.
Informacje te uzupełnia syn Jerzego Zawadzkiego: - Ojciec bardzo przeżywał to aresztowanie, bo nad zatrzymaną grupą Polaków Rosjanie zawsze stawiali schwytanych wcześniej esesmanów. Polacy byli podzieleni na grupy i starszym tej grupy był esesman. Jedyną szansę na wyrwanie się z tej sytuacji ojciec widział w zapisaniu się do polskiego wojska. Przekupił jednego strażnika rosyjskiego, dał mu zegarek, że razem z nim pójdzie pod punkt werbunkowy i tam on przypilnuje, że rzeczywiście zapisze się do wojska. I akurat na tym punkcie werbunkowym spotkał znajomego, który zapisał go do szkoły oficerskiej. Bo ojciec skończył gimnazjum, a tam potrzebowali takich ludzi.
Żołnierz Wojska Polskiego
Jerzy Konrad Zawadzki został wcielony do II Armii Wojska Polskiego, do 9 Dywizji Piechoty 26 pułku piechoty. Jako podporucznik, a potem porucznik i dowódca plutonu, wraz z armią doszedł pod Drezno, brał udział w końcowym etapie działań podczas II wojny światowej. To oni wstrzymali pancerne dywizje Niemców idących na odsiecz Berlinowi.
- Tam była jatka. Z jego 120-osobowej kompanii przeżyło chyba 28 osób – przypomina syn. – A dlaczego miał taki fart? Stanęli w jakimś miasteczku i wieczorem szedł na swoją kwaterę. Przechodził obok jednego domu i usłyszał krzyki, jęki. Wszedł, zobaczyć, co się dzieje, a tam dwóch polskich żołnierzy usiłowało zgwałcić Niemkę. Przegonił ich stamtąd – odgrażali się, że przy najbliższym ataku nie przeżyje. Niemka bała się powrotu tych żołnierzy i poprosiła ojca, żeby przenocował w jej domu. Zgodził się i przeniósł się do niej. A w nocy przeszło natarcie. Esesmani wpadali do domów, wyciągali żołnierzy i na miejscu rozstrzeliwali. I gdy weszli do jej domu, to schowała go w łóżku i powiedziała, że tu nie ma żadnego polskiego żołnierza. Uratowała mu życie.
Ostatecznie żołnierze z II AWP w końcu kwietnia 1945 r. zatrzymali natarcie idących na odsiecz Niemców. Za udział w tych walkach Jerzy Zawadzki otrzymał Krzyż Walecznych, a także medale „Za Odrę, Nysę i Bałtyk”, „Zwycięstwa i Wolności 1945”, „Za zwycięstwo nad Niemcami 1941 – 1945” (radz.), „Za zdobycie Berlina”.
- Ojciec mówił, że nie wie, skąd to się brało, ale przed każdą akcją, jak patrzył na tych chłopaków, to wiedział, który z nich zginie. I to było dla niego ogromnym obciążeniem psychicznym. Bo jako dowódca musiał ich wysłać, musiał wykonać zadanie.
Na przełomie maja i czerwca 1945 r. żołnierze 26 pp, w tym por. Jerzy Zawadzki, zostali skierowani do Rzeszowa – w Bieszczadach walczyli z Ukraińską Powstańczą Armią.
- Po wojnie namawiali go, żeby został w wojsku. Zgodził się, zresztą nie bardzo miał wyjście. Z tej grupy, z którą był zatrzymany we wrześniu 1944 r. i wywiezionej do Rosji, nikt nie przeżył – zaznaczył syn „Konrada”. – Dzięki temu, że biegle mówił po niemiecku, to wysłali go do Pragi na studia. Potem pracował w Giżycku, a następnie we Wrocławiu – był zastępcą dowódcy pułku ds. liniowych. Był też najmłodszym podpułkownikiem w WP, miał 28 lat, gdy nim został. Na następny awans czekał do emerytury. Złożyło się na to kilka powodów. Ożenek z moją matką, która miała „złe pochodzenie” – w Lidzie rodzina jej miała 2 majątki i dom. Wojsko zgodziło się na ślub, bo wtedy bardzo im na nim zależało, później jednak zaczęło to przeszkadzać. Drugi powód – dostał propozycję wyjazdu do szkoły generalskiej w Moskwie, ale ją odrzucił. Bo babcia powiedziała, że się rzuci pod pociąg, jak on tam pojedzie, ona nie da zrusyfikować swego syna. Trzeci powód – dopatrzyli się, że w rodzinie jest kardynał Wyszyński. Czwarty – był w AK. Tu akurat ratowało go tylko to, że nigdy nie taił swojego udziału w AK, ale wojsko straciło do niego zaufanie. Zdjęło z pułku liniowego i w połowie lat 50. wysłało do Warszawy, gdzie sprawował różne funkcje. Pracował m.in. w dowództwie obrony powietrznej kraju, w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych. Na początku lat 70. był szefem Dzielnicowego Sztabu Wojskowego na warszawskiej Woli, w 1973 r. w stopniu pułkownika przeszedł na emeryturę, ale jeszcze pracował w wojskowych instytucjach.
- Po 1948 r. miał problemy jako oficer WP – dodaje Wanda Rosołowska. - Z powodu pokrewieństwa z Prymasem, religijności matki i jej kontaktów z Prymasem ciągle był wzywany na rozmowy.
Na emeryturze zajął się spisaniem dziejów swojej rodziny: Karpiów z Fidestu i Zawadzkich z Nadgórza.
Jerzy Konrad Zawadzki zmarł 10 maja 2018 r. w Warszawie, miał 94 lata.