26 lipca 2017 r. obchodziłby urodziny gen. Stanisław Komornicki, powstaniec warszawski, żołnierz I AWP, kanclerz Orderu Wojennego Virtuti Militari, przyjaciel naszego miasta, patron jednego z wyszkowskich rond.
Stanisław Komornicki urodził się w Warszawie 26 lipca 1924 r., był synem Jadwigi z Rakowieckich i Franciszka Komornickiego (rodzina o patriotycznych tradycjach wojskowych; z Grabowa nad Pilicą). Ziemię wyszkowską znał od dziecka – często bywał w Skorkach, gdzie mieszkała rodzina jego matki, ale też w Kręgach (ciotką jego matki była Ludwika Leska), Rybienku (u Skarżyńskich), Rybienku Leśnym (do końca życia przyjaźnił się z Wojtkiem, synem gen. Jerzego Narbut-Łuczyńskiego) i Wyszkowie (u płk. Tadeusza Bylińskiego, którego żona była krewną jego matką).
W 1934 r. Komorniccy zamieszkali w Warszawie na Żoliborzu Oficerskim. Stanisław uczył się w prywatnej Szkole Rodziny Wojskowej, a następnie w Państwowym Gimnazjum im. ks. Józefa Poniatowskiego. Był harcerzem 71. Warszawskiej Drużyny Skautów, której opiekunką była m.in. Aleksandra Piłsudska.
Po wybuchu wojny jako harcerz brał udział w obronie Warszawy, potem w akcjach propagandowych i sabotażowych. Naukę kontynuował na tajnych kompletach. W lutym 1940 r. został zaprzysiężony w Związku Walki Zbrojnej (w 1942 r. przemianowanym na Armię Krajową). Przyjął pseudonim Nałęcz, od nazwy rodowego herbu. Uczestniczył w szkoleniu Szarych Szeregów i Baszty, skończył kurs podoficerski, tajną podchorążówkę, kursy minerski i motoryzacyjny. Gdy w 1941 roku zmarł jego ojciec, Stanisław imał się różnych zajęć; był stolarzem, laborantem, ekspedientem, monterem samochodowym, strażakiem.
1 sierpnia 1944 r. (wtorek) na miejscu koncentracji – w domu na Kanonii – zjawił się punktualnie. Ze względu na zagrożenie dekonspiracją oddział rozproszył się. Gdy po kilku godzinach „Nałęcz” wrócił, jego oddziału już poszedł na Wolę. 2 sierpnia wraz z kolegą dołączył więc do pierwszej spotkanej grupy – prowadził ją por. „Smaga”, dziennikarz redakcji przedwojennej „Polski Zbrojnej”.
„Nałęcz” został dowódcą plutonu szturmowego Zgrupowania „Róg”. Walczył na Starym Mieście, Powiślu, w Śródmieściu. Na Czerniakowie dowodził samodzielnym plutonem „Nałęcz” (w ramach Zgrupowania „Kryska”). Dwukrotnie przeprawiał się przez Wisłę: w połowie września (na rozkaz „Radosława” nawiązania łączności z żołnierzami gen. Berlinga) i przed upadkiem Czerniakowa – wpław. Kontuzjowany od wybuchu pocisku artyleryjskiego, znalazł się w szpitalu na Pradze. Aresztowany przez NKWD, zbiegł dzięki pomocy żołnierzy AK z Pragi. Został skontaktowany z dowódcą 6 Rejonu AK mjr. Zygmuntem Bobrowskim (po wojnie mieszkał w Wyszkowie, zmarł w 1973 r.). Zagrożony ponownym aresztowaniem i wywiezieniem na Sybir, na mocy porozumienia dowódcy praskiego Obwodu AK z gen. Berlingiem, w grupie 160 żołnierzy AK został wcielony do Dywizji Kościuszkowskiej.
Z I Armią Wojska Polskiego, gdzie był dowódcą plutonu, kompanii i batalionu, walczył o Wał Pomorski, Kołobrzeg (został ranny) i Berlin.
Po wojnie został w wojsku, był oficerem liniowym. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, w 1958 r. ukończył Akademię Sztabu Generalnego. Pracował w Sztabie Generalnym, a potem w Wojskowym Instytucie Historycznym, gdzie był kierownikiem zakładu. Bezpartyjny.
W 1960 r. ożenił się (po długim narzeczeństwie) z Barbarą Skarżyńską, córką Stefana Skarżyńskiego i Joanny z Kossaków, wnuczką Kazimierza Skarżyńskiego, właściciela majątku Rybienko. W 1972 r. zmarła mu matka.
Za działalność publicystyczną i wydawniczą na temat AK w 1975 r. płk dypl. Stanisław Komornicki został usunięty z zawodowej służby wojskowej. W 1993 r. Prezydenta RP powołał go na stanowisko Kanclerza Orderu Wojennego Virtuti Militari (był nim przez 17 lat) i mianowany generałem brygady w stanie spoczynku.
Z Wyszkowem i jego okolicami czuł się związany, bywał na patriotycznych uroczystościach, odwiedzał groby bliskich i znajomych na cmentarzach w Wyszkowie i Pniewie. Przyjeżdżał też do swojego domku letniskowego w Rybienku Leśnym. Zawsze miły, szarmancki, serdeczny, zainteresowany życiem naszego miasta. Człowiek wielkiego formatu, oddany Polsce. Jego dewizą było „Vitam impendere vero”, tzn. życie poświęcić dla prawdy.
10 kwietnia 2010 r. zginął pod Smoleńskiem w katastrofie samolotu prezydenckiego. Pośmiertnie awansowany do stopnia generała dywizji.
Odznaczony m.in. Orderem Virtuti Militari V klasy (1944 r.), dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Orderem Polonia Restituta (Komandoria z Gwiazdą), Orderem Krzyża Grunwaldu III klasy, srebrnym medalem „Zasłużony na polu chwały”, Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.
Był autorem wielu publikacji związanych z historią polskiego oręża w czasie II wojny światowej, a także wspomnień wojennych. Najbardziej znaną jego książką (8 wydań, ostatnie w 2014 r.) są wspomnienia „Na barykadach Warszawy”. Wykorzystał w nich zapiski robione w czasie powstania warszawskiego. Pierwsza wersja, którą oddał do druku w 1948 r., z powodu ingerencji cenzury nie została opublikowana. Książkę udało się wydać dopiero w 1964 r.
Pamiętnik chorążego Nałęcza
Niewielki fragment książki generała Stanisława Nałęcza-Komornickiego (od 1964 r. miała 8 wydań) „Na barykadach Warszawy – pamiętnik chorążego „Nałęcza””, opisujący ostatnie godziny przed wybuchem powstania.
Godzina „W”
Oto co zanotowałem na pierwszej stronie pod datą:
Wtorek, pierwszego sierpnia 1944 roku...
Wstałem z tremą jak przed egzaminem. Z kuchni dolatywały odgłosy codziennej krzątaniny matki. Przyrządzała śniadanie.
Ubrałem się po cichu. Z kryjówki za książkami wyciągnąłem płócienną torbę po masce przeciwgazowej, chciałem w niej spakować wszystko, co wydawało mi się najniezbędniejsze. Rozkaz otrzymany wczoraj wieczorem, podający godzinę „W”, mówił przecież wyraźnie: „Nie obciążać się zbędny przedmiotami, żywności na jeden dzień”.
Jako pierwsza poszła do torby mała lornetka teatralna i plan Warszawy. Potem pół bochenka chleba i mój stary harcerski nóż. Po namyśle dodałem jeszcze parę skarpetek, dwie chusteczki do nosa, bandaż. Zapięta na rzemyk torba powędrowała za szafę, gdzie leżały już buty z cholewami, tzw. saperki i „wytrzaśnięty” kilka dni temu prawdziwy polski hełm.
Przygotowania ukończyłem w samą porę. Właśnie do pokoju weszła matka, niosąc dymiące kubki i świeże pieczywo. Twarz miała zatroskaną.
- Pij, Stasiu, bo ci ostygnie.
Po śniadaniu długo medytowałem – powiedzieć matce, idę na Powstanie, czy wyjść nie żegnając się. Powiedzieć – a może będzie chciała mnie zatrzymać? Nie powiedzieć – też jakoś głupio. Matka nie ma nikogo poza mną... (…)
Czas leciał szybko. Ani się spostrzegłem, gdy wybiła druga, a ja nic nie zdecydowałem.
Długich butów i wiszącego w szafie munduru nie wziąłem. Mógł mi utrudnić dostanie się na miejsce zbiórki. Nie wziąłem też hełmu. Wyciągnąłem zza szafy spakowaną torbę, przewiesiłem przez ramię i poprosiłem mamę, by przyszła na chwilę z kuchni. Gdy weszła do pokoju, pocałowałem ją w rękę i powiedziałem, jak mogłem najspokojniej:
- Idę.
- Dokąd?! – wykrzyknęła matka. Ale przyjrzawszy się mnie i mojej torbie, nie pytała więcej. Broda zaczęła jej drgać, a z oczu potoczyły się łzy. Wtuliłem twarz w jej ręce. Byłem pewny, że teraz właśnie usłyszę głos protestu, więc mimo całego wzruszenia powtarzałem sobie w myślach wszystkie moje argumenty. Gdy jednak usłyszałem jej szloch, zabrakło mi słów. Zdołałem tylko zapytać:
- Więc mam nie iść?
- Idź.
Zajrzała do mojej torby i w pośpiechu wcisnęła niewielki słoik konfitur. Potem pobiegła do kuchni, jak gdyby szukając czegoś, a po chwili wróciła w żakiecie i w kapeluszu. Zdecydowała się odprowadzić mnie.
Na ulicach, ruchliwych zwykle o tej porze, było dziwnie pusto. To tu, to tam przemykali nieliczni przechodnie. Na placu Wilsona złapaliśmy tramwaj jadący w stronę Śródmieścia. Gdy wsiedliśmy, doleciały nas odgłosy strzelaniny. Pasażerowie, skupiający się głównie na pomostach, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Chciałem, by matka wysiadła na placu Inwalidów, ale na tym przystanku tramwaj się nie zatrzymał. Przy ulicy Zajączka znów usłyszeliśmy strzały. Na wiadukcie nad Dworcem Gdańskim środek jezdni zatarasowany był przez Panterę, której spadła gąsienica. Załoga nie naprawiała jednak uszkodzenia, tkwiąc nieruchomo na stanowiskach bojowych. Lufa czołgu skierowana była w stronę Starego Miasta.
Tramwaj zatrzymał się dopiero na placu Krasińskich. Wysiedliśmy. Ulicą Długą do Starego Rynku nie było daleko. Pozostała mi jeszcze prawie godzina. Skierowaliśmy się do Katedry. Można było wejść tylko do kruchty, gdyż nawę główną odgradzała żelazna krata. Cisza i chłód bijący spod starych łuków gotyckiego sklepienia przywróciły mi spokój. Zauważyłem wtedy mojego przyjaciela Mietka Teisseyre’a z matką. Ucieszyłem się, że i on ma przydział na Starówkę.
Jeszcze ostatni pocałunek i ruszyliśmy w stronę Kanonii, gdzie wyznaczono nam punkt zborny. Gdy skręcaliśmy pod dzwonnicę, obejrzałem się. Obie matki szły szybkim krokiem ku Rynkowi.