Starał się być niezauważalny, nie absorbować nikogo swoją osobą. A jednak zapamiętało go mnóstwo osób, nie tylko ci, z którymi pracował.
Panie ze sklepu przy Sowińskiego:
- Kiedy wychodził z matką do kościoła, można było regulować zegarki - była 5.40.
Marian Świdwa: - Bardzo lubiany. Jeśli ktoś zwrócił się o pomoc, to nikomu nie odmówił.
Adam Świderski: - To był niezwykle spokojny, skromny człowiek, znakomity fachowiec. Sumienność z niego biła.
Tadeusz Dąbrowski: - Nigdy nie uniósł się, nie zajął pochopnego stanowiska.
Ireneusz Decewicz: - Życzliwy ludziom, typ samotnika. Z rana było słychać, jak śpiewa godzinki i modli się.
Zofia Chmiel: - Nigdy od nikogo nic nie potrzebował. Dla mnie to człowiek - legenda.
Ks. Wojciech Borkowski: Był człowiekiem wielkiej religijności, niezwykłej prawości. Codziennie uczestniczył we Mszy św. i przystępował do komunii świętej. Byłem jego spowiednikiem.
Tadeusz Struś (1908-1991) przyjechał do Wyszkowa w 1962 roku, by podjąć pracę w fabryce mebli. Przez kilka lat miesięcy mieszkał w Rybienku Leśnym, później otrzymał kawalerkę w bloku za kładowym przy ul. gen. Sowińskiego nr 29. Do dziś w I klatce tego bloku wisi spis lokatorów z jego nazwiskiem. Historię jego życia opisał Romuald Trzmiel w artykule „Pamięci majora Tadeusza Strusia, dowódcy Armii Krajowej” („NW” nr 8/99 z 19 lutego). Zainspirowała nas ona do skontaktowania się z tymi, którzy go znali, współpracowali, opiekowali się nim.
Nikt nie wiedział
- Cała fabryka nie wiedziała, skąd ten człowiek jest. Do Wyszkowa prawdopodobnie trafił z ogłoszenia. Fabryka poszukiwała specjalistów, a on miał fenomenalną wiedzę. Dopiero po jego śmierci - opowiada były dyrektor naczelny Wyszkowskiej Fabryki Mebli i Urządzeń Wnętrz Adam Świderski, sąsiad Tadeusza Strusia - dowiedziałem się, że to był akowiec i to w randze majora! Przecież na wyszkowskim cmentarzu nie ma takiego oficera, a jeśli są, to niższej rangi. Znałem ludzi ze swojej załogi, którzy byli w AK: Piotr Pet, Józef Białczak, Marian Szulc, ale żaden się tym nie chwalił. Ci, którzy autentycznie coś robili, nie chełpili się tym. A ci, którzy migali się, dziś często są bohaterami. Tadeusz Struś był wyjątkową osobą, był z brygady świętokrzyskiej i o nim nikt nic nie wiedział. Skryty, nikogo nie wpuszczał do domu. W żadnej imprezie zakładowej nie brał udziału. Jego nie było. To był człowiek - cień. Widocznie to efekt tych wszystkich perypetii, ucieczek, ciągłej konspiracji.
- Był zdecydowanie starszy ode mnie, spokojny pan z wąsikiem, szczupła twarz, bardzo miła fizjonomia. Jak nie zadało mu się pytania, to on nie wtrącał się do żadnej rozmowy. Można było rzucać dowcipy, kawały - jego nie było, nie śmiał się. Tak, jakby to obok niego się działo. On nigdy nie klął i to nas obligowało, by przy nim nie przeklinać. Tam, jak chłopcy chcieli zapalić, to wy chodzili na korytarz. Mimo że on nie mówił, by nie palić. Wszyscy się z nim liczyli, swoją postawą wymuszał szacunek.
Tadeusz Struś pełnił funkcję zastępcy głównego mechanika. Jego biurko sąsiadowało z biurkiem Tadeusza Dąbrowskiego, wówczas głów nego energetyka w fabryce.
- To był człowiek, który za swoją działalność w AK prawdopodobnie dostał dobrze po uszach - mówi z namysłem pan Dąbrowski. - Nigdy nie mówił o swojej przeszłości, chociaż żyliśmy bardzo blisko, bo bał się represji. Tym bardziej, że jego szefem był pan, który nie miał wyższego wykształcenia. Jak była dyskusja na drażliwe tematy, to najczęściej uśmiechał się i wychodził z pokoju. Dopiero po jego pogrzebie usłyszałem od znajomych: „Ty wiesz, że Struś był w AK?”
Fachowiec
- Jako dyrektor techniczny - wspomina Adam Świderski - wprowadziłem zwyczaj, że w wakacje zakład stawał na dwa tygodnie. Załoga szła na urlop, a myśmy remontowali. Główny mechanik Lucjan Ruszkowski odchodził na urlop, a ze mną zostawał inż. Struś. Nawet byłem zaskoczony, dlaczego on. I wtedy lepiej poznałem Tadeusza Strusia, jako niezwykle pracowitego człowieka, mrówę znającą problem od A do Z. Na pamięć znał Zakład Płyt Wiórowych. Miał ogromny szacunek u robotników.
- Miał bardzo dużą wiedzę fachową - uzupełnia Tadeusz Dąbrowski. - Pracował u głównego mechanika, ale to on robił najbardziej skomplikowane prace.
Tadeusz Struś był moim bezpośrednim zwierzchnikiem - mówi Tadeusz Sztreker. - W poniedziałek, kiedy był rozruch maszyn, już ok. 3. rano był w pracy. O godz. 15 nigdy nie rzucał pracy, ale przed 17, gdy trzeba było iść do kościoła, to się zrywał.
- Był bardzo uczynny - dodaje Marian Świdwa - wielu młodym ludziom, którzy studiowali lub uczyli się, pomagał rozwiązywać zadania. Mnie polubił, pracowałem tam jako elektryk. Czasami porządkowałem mu w mieszkaniu sprawy elektryczne. Był do przesady skromny i grzeczny.
Zaskoczenie
W II połowie lat 60. głośna była sprawa listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, zawierająca słynne zdanie: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Organizowano wówczas w dużych zakładach pracy masówki, na których potępiano wystąpienie polskich biskupów
- Byłem wtedy I zastępcą dyrektora i członkiem Stronnictwa Demokratycznego - opowiada Adam Świderski. -Z komitetu wojewódzkiego i powiatowego przyjechali do fabryki (byliśmy największym zakładem w Wyszkowie, zatrudnialiśmy ok. 800 ludzi) działacze na wiec potępiający list biskupów. Organizatorem był komitet zakładowy partii. Tak się złożyło, że musiałem być gospodarzem tej uroczystości. Oczywiście dałem dyspozycję kierownikom wydziałów, mistrzom, aby przekazać ludziom, że na koniec zmiany o godz. 14 spotykamy się w świetlicy. Zebrało się z 300 osób, towarzysze wygłaszają przemówienia, tłumaczą, że tak nie można. I jak piorun z jasnego nieba wstaje inż. Struś. Ja zdrętwiałem - człowiek, który
nigdy się nie odzywał, a ponadto z mojej kadry. O co tu idzie? A on przeżegnał się, pobłogosławił wszystkich i mówi, że nie można potępiać tych, którzy chcą przebaczać, że
przykazania boskie tak stanowią i należy miłować ludzi. Korzystając z okazji powiedział, że należałoby tak zrobić, aby wszyscy Polacy mogli wrócić z Sybiru do Polski (w tamtych latach!). Cała sala bije brawo, ja jestem w rozmazanej sytuacji, zupełny szok, towarzystwo zamilkło Wstałem i mówię: „Panie inżynierze, rozumiem pańskie rozżalenie, widocznie ma pan ku temu powody. Chociaż słyszałem, że pański brat został zamordowany przez gestapo (co okazało się później nieprawdą) i wydaje się, że powinien mieć pan trochę żalu do tych, którzy rata zamordowali”. I. tu zdobyłem na wszystko (nikt o tym wcześniej nie wiedział, to nie były właściwe czasy) mówiąc: „Chcę panu powiedzieć, że jestem synem oficera AK i chyba pan widzi, że ja mimo tej przeszłości awansowałem na dyrektora technicznego. Nie można powiedzieć, że ten system, który, mimo tej przeszłości, pozwolił mi skończyć studia, jest nie taki. Tu trochę różnimy się w poglądach”.
Załoga trochę się uspokoiła, skończyliśmy spotkanie, wszyscy się rozeszli. Na drugi dzień nasz sekretarz zakładowy Antoni Biernacki, usłyszał od sekretarza komitetu powiatowego, że trzeba Strusia zwolnić pracy. „Z jakiej racji” – spytałem, my tu nie zatrudniamy z racji politycznych, tylko fachowych. To jest inżynier mechanik”. No i temat zakończył się.
Starania Tadeusza Strusia, by dano możliwość powrotu z Syberii do Polski wywiezionym tam Polakom pamięta również Marian Świdwa: - Były organizowane spotkania, przyjeżdżali partyjni prelegenci i pytali, jak się ludziom żyje. Na to inż. Struś mówi, że dobrze się stało, że ma się o kogo zwrócić o pomoc. Ma kogoś znajomego w obozie w ZSRR, wymienił nazwę tego obozu, czy oni nie mogliby ściągnąć go do Polski. Jako wierzący człowiek zakończył:
Tak mi dopomóż, Panie Boże”. Po tym spotkaniu jeden z prelegentów odszedł do niego i powiedział: „Ma pan szczęście, że trafił pan na dobrych ludzi. Gdyby to byli inni, to z tej świetlicy już by się pan dalej nie ruszył.”
Życie codzienne
Żył bardzo skromnie. W jego mieszkaniu stała szafa, stara komoda, żelazne łóżko, zapadnięta kozetka, stół i cztery krzesła. We wnęce na szafę urządził ołtarzyk, na ścianie wisiał duży krzyż.
- Jestem wierzący - mówi Marian Świdwa - ale aż nieraz się dziwiłem, że deszcz czy mróz, to dwa razy dziennie chodził z matką (pod koniec życia ociemniałą) do kościoła.
Tadeusz Dąbrowski wspomina, że poście inż. Struś pił tylko czystą wodę.
Miał radio, które pod koniec jego życia często się psuło. Słuchał tylko Wolnej Europy lub Londynu. Gazet codziennych nie czytał, prenumerował miesięczniki „Więź” i „Znak”.
Adam Świderski: - Kiedyś złożyliśmy się i chcieliśmy mu kupić telewizor - absolutnie się nie zgodził. W końcu chłopcy z warsztatu kupili mu na imieniny telewizor i zanieśli do domu. Wtedy wziął, ale nie mam pewności, czy oglądał. On był tak zrażony do tej rzeczywistości, tyle przeżył, że cale jego życie koncertowało się między domem i kościołem. Niezbędne artykuły kupował w sklepie, ale on nie miał żadnych potrzeb, jego potrzebą była zwykła egzystencja. Na ubranie praktycznie nie wydawał nic. Sądzę, że pieniądze oddawał do kościoła lub siostrzeńcowi.
Tadeusz Sztreker: - Było nas czterech ślusarzy: ja, Henryk Fijałkowski, Marian Winczewski i Szymoński. Na Tadeusza (28 października) kupiliśmy mu białą koszulę, krawat i spinki do mankietów. On w rewanżu zaprosił nas w którąś listopadową niedzielę na takie przyjęcie. Jedzenia było dużo, postawił dwie butelki wermutu. Co tam wermut dla nas? Pamiętam, że wyszliśmy od niego i poszliśmy do Fijałkowskiego na Nadgórze; dopiero żeśmy poprawili.
Adam Świderski: Zastanawialiśmy się nieraz z jego pracownikami: „Siedzi jak ten pustelnik, może mu odnowić chałupę?” Mieliśmy grupę malarzy, wszystko, co potrzeba. nie chciał ich wpuścić, dopiero po śmierci matki zgodził się.
Ostatnie lata
Przez ostatnie 2,5 roku życia opiekowała się nim pani Zofia Chmiel: - Nie wiem, czemu zdobyłam jego zaufanie, zaakceptował mnie, przez rok pracowałam u niego jako siostra PCK. Później zmieniłam pracę i wtedy poprosił mnie, bym przychodziła do niego prywatnie. Dużo opowiadał mi o swoich przeżyciach, często wracał do chwil, gdy był aresztowany przez Rosjan. Ten człowiek przewyższał innych swoją inteligencją.
Był bardzo grzeczny. Miał prawie 80 lat, a kiedy wchodziłam do niego (najczęściej siedział przy stole), to zawsze wstawał, przyjmował wyprostowaną postawę, a następnie podchodził i witał się. Później prosiłam, by nie wstawał, bo mnie to krępuje.
Czasami odwiedzała go rodzina (poznałam jego brata i siostrzeńca), pewien pan z Legionowa. Dopóki mógł, jeździł na pielgrzymki kombatantów.
W latach 80. p. Tadeusz Sztreker przeczytał w gazecie we wspomnieniach kolegi Tadeusza Strusia z partyzantki, że w Wyszkowie żyje major Struś, który nie należy do ZBoWiD i nie ma żadnych uprawnień kombatanckich. Spytał go, czemu się nie zapisał do tej organizacji i usłyszał: „Dopóki UB-owcy i NKWD-owcy będą w ZBoWiD-zie, to ja do tej bandy nie będę należał.”
W styczniu 1991 roku Tadeusz Struś znalazł się w szpitalu, najprawdopodobniej z powodu choroby nowotworowej, ale nigdy nie pokazywał po sobie, że coś go boli, że jest chory.
- Kilka miesięcy później, w maju - wspomina Zofia Chmiel - przyszłam do niego rano, a on leży na podłodze, bo przewrócił się i nie mógł się podnieść. Nie chciał iść do szpitala, ale nie było innego wyjścia. W szpitalu był ok. 3 tygodni, odwiedzałam go codziennie. I tam zmarł.
Epilog
- Załatwiłam wszystkie sprawy związane z pogrzebem, powiadomiłam rodzinę - kontynuuje pani Zofia. - Na pogrzeb przyszło sporo ludzi, byli sąsiedzi, współpracownicy z fabryki.
Tadeusz Struś postawił matce pomnik, dla siebie zaś wykupił tylko miejsce obok.
- Po śmierci Strusia - wspomina Adam Świderski - poprosiłem, by mnie zaprowadzono na ten grób. Zobaczyłem i oniemiałem. Poszedłem do swoich chłopaków z fabryki i poprosiłem, żeby zrobili żołnierski grób. Ustaliliśmy, że będzie to 6 słupków z rurek otoczonych łańcuchami i prosty, żołnierski krzyż. Grawerzy z huty szkła wytrawili napis na płytce. Mam satysfakcję, że razem z chłopakami z warsztatu doprowadziliśmy do tego, że grób nie jest zapomniany. Przedtem był zwykły drewniany krzyż i ziemna mogiła. Kiedy jestem na wyszkowskim cmentarzu, to odwiedzam też grób Tadeusza. W ten sposób rekompensuję mu to, czego nie mogłem zrekompensować za życia.
Apel, by uczcić pamięć Tadeusza Strusia jest kapitalny. Ale nic wierzę, że ci za Światowego Związku Żołnierzy AK wezmą się za to. Czy znajdzie się ktoś, kto podejmie tę kwestię?
„Nowy Wyszkowiak” nr 15 z 9 kwietnia 1999 roku