Zostało nas już tylko dwóch

Wydarzenia

Zostało nas już tylko dwóch

27.08.2016
autor: Maciej Sarnacki, Punkt Informacji Turystycznej
1 września o godz. 11, w 77. rocznicę wybuchu II wojny światowej, gmina Wyszków zaprasza mieszkańców, przedstawicieli samorządów, środowisk kombatanckich, lokalne organizacje, by wspólnie oddać hołd tym, którzy zginęli w walce o wolność. Krótka uroczystość odbędzie się przed pomnikiem Gloria Victis, u zbiegu ul. Sowińskiego i Pułtuskiej.
Jednym ze świadków tamtych czasów jest Józef Czerwiński, przewodniczący wyszkowskiego koła Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych.
Panie Józefie, ile miał pan lat kiedy wybuchła II wojna światowa?
    - Jestem z 1929 roku. Dla mnie wojna zaczęła się tak, jak dla całego kraju w 1939 r. Mieszkałem wtedy w województwie lwowskim, w miejscowości Klęczany k. Rzeszowa, przy strategicznie ważnej trasie Kraków-Lwów. Razem z kolegą chcieliśmy w czasie wojny jakoś pomóc w walce. Wiedzieliśmy, że szosą będą jechać niemieckie czołgi. Droga w okolicy przechodziła pod wiaduktem kolejowym, postanowiliśmy napełnić wielką beczkę wodą, spuścić ją na jadące czołgi w najwęższym miejscu. Tak też się stało, pierwszy z kolumny odbił w betonowe podpory zerwał gąsienice i zatrzymał cały transport. Musieliśmy po tym uciekać, ukrywaliśmy się w różnych miejscach. Przygarnął nas pewien ksiądz, niestety nie skończyło się to dobrze - po kilku dniach przyszli po nas Niemcy. Po czasie dowiedziałem się, że prawdopodobnie nas wydał. 
W zasadzie był pan wtedy dzieckiem…
    - Tak, byłem młodym chłopakiem, ale wychowywałem się na wsi, byłem samodzielny i zdążyłem do tego czasu wiele w życiu zobaczyć. Siedziałem w niemieckich więzieniach w Ropczycach, Dębicy i krakowskim na Montelupich (okupanci byli na tyle skrupulatni, że w dokumentacji więzienia zachował się wpis, z którego wynikało, że ktoś chciał przynieść paczkę żywnościową na nazwisko Józefa Czerwińskiego. Pomogło to przy późniejszej weryfikacji uprawnień kombatanckich - przyp. autora). Aż w 1942 r. wywieźli mnie do obozu pracy gdzieś koło Krakowa, mnóstwo baraków tam stało. Żyło się bardzo trudno, spędziłem tam trzy miesiące. Miałem szczęście, trafiłem na końcowy duży barak. Siatki pilnowała linia strażników na zmianę Niemiec i grantowy policjant. Dwóch mężczyzn podeszło do policjanta i zostawiło mu paczkę, on odgiął im siatkę. Niemcy tego nie widzieli albo nie chcieli widzieć, więc ja zebrałem się i co sił w nogach pobiegłem, przeczołgałem się pod siatką i uciekłem. Na stacji w Krakowie trafiłem na dobrego kolejarza, który poprosił swojego  kolegę, żeby ten mnie w Rzeszowie wypuścił z pociągu. Co ważne, musiało się to odbyć przed semaforem, w innym przypadku, przy pierwszej kontroli czekałoby mnie aresztowanie i zapewne śmierć. 
Nie chciał pan wrócić po ucieczce do rodziców?
    - Rodziców nawet nie chciałem szukać. Byliby w niebezpieczeństwie gdybym się pojawił w domu jako zbieg. W Rzeszowie przygarnęli mnie obcy ludzie, którzy nie mieli dzieci. Prawdziwy dom rodzinny znalazłem właśnie u nich.
Jak się potoczyło pana życie potem?
    - Po wojnie rozpocząłem pracę w Rzeszowie, ucząc się równocześnie. W 1950 r. poszedłem do wojska. Kolejno do jednostek w Łodzi, Warszawie, Komorowie. W międzyczasie poznałem dziewczynę z Wyszkowa, z którą założyłem rodzinę i już tu zostałem. W latach 70. zacząłem działać w ZBoWiD, później w Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych, którego oddziału w Wyszkowie jestem do tej pory przewodniczącym. Upływ czasu, choroby i po prostu śmierć spowodowały, że zostało nas już tylko dwóch aktywnych członków z bardzo licznego kiedyś oddziału związku. Z tych powodów niestety ostatni poczet sztandarowy wystawiliśmy w 2014 r. 
Dziękuję za rozmowę.
 
Nina Wiśniewska - kwiecień 2023
Komentuj, logując się przez Facebooka, Google+, Twittera, Disqus LUB pisz jako gość